Zdobywcy Tatr

Rajd Duszpasterstwa to wydarzenie, które gromadzi studentów i absolwentów Duszpasterstwa Na Miasteczku pod opieką księdza Andrzeja Telusa. Co poniektórzy czekają na niego cały rok, skwapliwie planując swoje urlopy i odkładając studenckie oszczędności. To jeden z naszych sposobów na nabranie sił do podjęcia kolejnych wyzwań.

 

Zobacz także pełną fotorelację z wrześniowego Rajdu w Tatry!

Jeszcze w poniedziałek 9 września nic nie zapowiadało udanego wyjazdu: wielka ulewa w drodze do Zakopanego, początek Rajdu opóźniony o jeden dzień i guma złapana przez jednego z kierowców, lecz zaraz po przybyciu na miejsce noclegu, którym był Ośrodek Księży Misjonarzy na Olczy w Zakopanem, czuło się spokój i opanowanie (poza pokojem, w którym niektórzy oglądali trwający wtedy mecz Polska – Austria). Już podczas pierwszego wieczoru padły decyzje co do wyboru tras: Rusinowa Polana – Gęsia Szyja – Psia Trawka poszły na pierwszy ogień. Poranek przywitał nas zadziwiająco, bo po deszczu nie było śladu, choć gdzieniegdzie pojawiały się drobne chmury, które w większej ilości zaczęły nam towarzyszyć później na tej urokliwej, choć rozgrzewkowej trasie. Wtorkowego wieczoru niektórzy zadawali sobie pytanie, czy warto iść spać, ponieważ plan zakładał pobudkę o 3:20 (!) i wyjazd na Słowację, żeby zdobyć Sławkowski Szczyt. Co zadziwiające, wszyscy ochotnicy zgodnie z planem pojawili się przy samochodach, by przeżyć jedną z najciekawszych wypraw na Rajdzie.
 
Na szlak wyruszyliśmy zaraz po piątej rano, a tuż po szóstej, na zboczach słowackiego szczytu mogliśmy podziwiać piękny wschód słońca. To wydarzenie niektórym dodało tyle energii, że zaraz po godzinie dziewiątej zameldowali się na szczycie, z którego rozciągała się piękna, choć surowa panorama Tatr Wysokich. Co ważne, świeciło piękne słońce, a na niebie nie pojawiła się ani jedna chmurka. A był to dopiero przedsmak tego, co nas czekało. W kolejne dni pogoda nas rozpieszczała.
Środa stała pod znakiem Czerwonych Wierchów – jednej z najurokliwszych tras w całych Tatrach. Przy zejściu z Małołączniaka niektórzy mogli przeżyć mały zastrzyk adrenaliny, gdyż naszym oczom ukazała się górska biżuteria – łańcuchy. Wszyscy bez problemów poradzili sobie z tym wyzwaniem i już snuli plany podbojów większych szczytów. Nie trzeba było długo czekać, bo okazja do przetestowania zdobytych umiejętności pojawiła się kolejnego dnia, gdy część grupy wyruszyła na Rohacze – tzw. Orlą Perć Tatr Zachodnich – pełną łańcuchów, ekspozycji i trudności technicznych. W tym czasie pozostali wyruszyli na podbój Starorobociańskiego Wierchu. Obie ekipy z powodzeniem zakończyły swoje misje – ambitniejsi wrócili zachwyceni, a ci mniej doświadczeni również mogli poczuć satysfakcję ze zdobycia tego niemałego szczytu. Gdy już myśleliśmy, że to koniec naszych przygód i kolejny dzień zafunduje nam nieco odpoczynku, okazało się, że przed nami jeszcze jedno wyzwanie – sobotnia wyprawa na Szpiglasowy Wierch. Poranek przywitał nas deszczem – pierwszym od poniedziałku i chyba nikt nie spodziewał się, że dwie godziny później będzie nad nami bezchmurne niebo. A tak się właśnie stało. Ze szczytu rozciągała się przepiękna panorama na Dolinę Pięciu Stawów Polskich, Mnicha czy Morskie Oko, które było ostatnim przystankiem na naszej drodze powrotnej do ośrodka.
To był dobry czas – pełen rozmów, spotkań z ludźmi, poznawania się, godzin spędzonych na grze w Avalona i przede wszystkim codziennej Eucharystii. Przez cały rajd towarzyszyła nam piękna słoneczna pogoda, której w poniedziałek chyba nikt się nie spodziewał. Ale czy to nie jest tak, że Pan Bóg potrafi nas zaskakiwać w taki sposób, którego sami się nie spodziewamy?
 
Michał Dusza